czwartek, 16 lutego 2017

W ostatnim odcinku minionego sezonu 4 to była rzeź! Zginął król Egbert, Sigurd i Helga. Tego nikt się nie spodziewał szczególnie, że Helga zgineła z rąk przywłaszczonej córki a Sigurd z rąk brata. Rzecz rozbija się przede wszystkim o śmierć dwóch postaci – Egberta i Helgi. O ile w pierwszym przypadku odejście władcy wydaje się logiczną konsekwencją ostatnich wydarzeń, a on sam obdarza synów Ragnara swoistym, strategicznym pocałunkiem śmierci, o tyle tragedia dotykająca żonę Flokiego w gruncie rzeczy jest tyleż niespodziewana, co pozbawiona sensu. Będziemy mieć problem z pełnym zrozumieniem motywacji tych dwojga bohaterów. Twórcy co prawda starali się je nakreślić od kilku już odcinków, jednak gdzieś z tyłu głowy pojawi się wrażenie, że zrobili to nieumiejętnie, idąc na skróty. To, co powinno być szokujące, ostatecznie na ekranie miało w sobie coś z groteski. Oczywiście możemy szukać wytłumaczeń takiego obrotu spraw; stawiam dolary przeciw orzechom, że zrujnowany emocjonalnie Floki weźmie sobie do serca słowa Helgi i ruszy hen daleko, być może nawet dotrze do brzegów Ameryki Północnej. To jednak znów przestrzeń na dopowiedzenia; wielu z nas taki rozwój akcji potraktuje przecież na zasadzie banalnego, ale jakże prawdziwego zdania: „Cóż, nie mieli pomysłu na Helgę”.Rekompensatą za te mankamenty w zamierzeniu twórców najprawdopodobniej miały stać się imponderabilia – przypominający rytm bicia serca temat muzyczny, który towarzyszył Egbertowi w czasie oczekiwania na nadejście Wielkiej Armii Pogan czy przejmująca opowieść Flokiego o śmierci Baldura, którą snuł, składając do grobu Helgę. W obu sekwencjach jest coś niepokojącego, mistycznego; każdy z nas musi sam rozsądzić, czy to wystarczy, by zmazać narracyjne grzechy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz